Ostatnio
czytam kilka książek jednocześnie. Dlaczego? Bo jest ich tak wiele
i są tak świetne, że nie sposób wiecznie odkładać ich lektury.
"Florystkę" Katarzyny Bondy (która zapowiada się
niesamowicie, ale wymaga sporej koncentracji) przeplatam z "Bóg
zawsze znajdzie Ci pracę" (stawiającą do pionu w trudniejszych
chwilach) oraz "Małym Księciem". Kiedy jednak w Biedronce
upolowałam "Rosół z kury domowej" Nataszy Sochy i
poczułam potrzebę przeczytania czegoś lżejszego i dowcipnego
zarazem – od razu przystąpiłam do jej czytania. Minęło kilka
dni i, mimo wielu innych zajęć zaprzątających głowę, lekturę
zakończyłam. Cóż... zrobiło mi się smutno z tego powodu, bo
chciałabym więcej. Planuję, iż może uda mi się dorwać w
niedługim czasie "Maminsynka" tej autorki, na którego
poluję lub inną podobną zabawną lekturę. Tymczasem czekam
jeszcze na "Morderstwo na Korfu", które przesłać ma mi
sam jej autor – Alek Rogoziński, i która łącząc w sobie
kryminał i humor – na pewno zapewni mi kolejnych kilka radosnych
dni. I pewnie znowu za szybko się skończy. Ech...
Ale dość
już tej paplaniny. Do rzeczy! :)
"Rosół z kury domowej"
to pierwsza książka Nataszy Sochy, która wpadła w moje ręce i
choćbym nie chciała przyznać muszę, iż to wartościowa, pełna
humoru, a jednocześnie bardzo prawdziwa powieść, którą pożera
się w mgnieniu oka, z zaciekawieniem śledząc losy czterech
sympatycznych "kur domowych". Właściwie jednej przeszłej
już, gdyż mąż podziękował jej "za współpracę"
albowiem sam zakochał się w niejakiej Annie, dla której gotowanie
i sprzątanie to mrzonki. To jednak nie koniec nieprzyjemności,
które spadają na naszą perfekcyjną panią domu, albowiem jej
matka, zamiast wspierać dziewczynę – zaczyna zarzucać ją
pretensjami, jak Wiktoria mogła w taki sposób zburzyć jej
spokojny, bezpieczny i poukładany świat. Słuchając żali matki
Witktoria postanawia opuścić Polskę i pojechać na niemiecką wieś
do swojej ciotki Klary, która "...była siostrą matki i osobą
tak kompletnie od niej różną, że Wiktorii ciągle trudno było
uwierzyć, że obie mają te same geny. Zdaniem matki, geny ciotki
Klary uległy zmutowaniu już w okresie prenatalnym, dlatego też
nigdy nie potrafiły odnaleźć wspólnego języka. Kiedy ich stopień
nieporozumienia sięgnął zenitu, Klara bez słowa wyjechała do
Niemiec, gdzie rozpoczęła zupełnie nowe życie. Bez udziału
rodziny, za to z takim pożegnaniem:
-W głowie
się nie mieści, ile rzeczy muszę mieć przez was w dupie."
Nasza
bohaterka świetnie zdaje sobie sprawę z faktu, że jej wyjazd do
Niemiec to ucieczka. "I to nawet nie przed mężem (niedługo
byłym), który okazał się spodlonym przedstawicielem swojego
gatunku, ani nie przed jego nowym obiektem miłości. Była to raczej
ucieczka przed palącym wstydem, który uświadomił Wiktorii jedno –
jest ofiarą. Niestety na własne życzenie."
Dodatkowo
sam język niemiecki "był ostatnim, który jej się choć
odrobinę podobał. Uczyła się go wprawdzie i w liceum, i na
studiach, ale po kilku latach postanowiła całkowicie wyprzeć go ze
swojej głowy, ponieważ brzmiał twardo i groźnie (co nie znaczy,
że całkiem go zapomniała). Wiktoria wychowana na Stawce
większej niż życie oraz
Czterech pancernych i psie,
doskonale wiedziała, że Niemiec jest największym wrogiem Polaka, a
dźwięki, które z siebie wydobywa, są wulgarne, ostre i
niebezpieczne. Kiedy w liceum dowiedziała się, że na coś tak
delikatnego, zwiewnego i ulotnego jak motyl w Niemczech mówi się
Schmeterling, na
dodatek z charkoczącym naciskiem na 'r', zrozumiała, że jej
niechęć jest jak najbardziej uzasadniona i słuszna."
Jak
łatwo się domyślić, szczęśliwie osoby z którymi spotyka się
Wiktoria poza granicami Polski, w większości okazują się całkiem
przyjazne. Szczególna przyjaźń zaczyna łączyć ją z trzema
"kurami domowymi": Judith, Marą i Leą. Razem postanawiają
wprowadzić w swoje życie ciekawy projekt, który ich życie
przewróci do góry nogami.
Oczywiście
cała historia nie miałaby miejsca gdyby nie zniewolenie, które
zafundowali bohaterkom powieści ich mężowie. Początkowo czepiałam
się, iż panowie opisani w książce za każdym razem okazują się
zakompleksionymi wiecznymi chłopcami lub durniami po prostu. "Co
za przewrażliwianie" – myślałam. Koniec końców okazało
się na szczęście, że nie wszyscy przedstawieni w tomiku mężczyźni
są tempymi palantami. :D I przyznać musiałam, że portrety
psychologiczne mężów naszych bohaterek są bardzo ciekawe i
niestety takich pseudo-mężczyzn można spotkać współcześnie.
Podobnie, jak kobietom zdarza się popaść w zniewolenie od
palantów, którym zależy tylko na tym, by ich "baba"
perfekcyjnie zajmowała się domem, dziećmi, nie miała własnego
zdania i tylko swemu "panu" przyklaskiwała na każdym
kroku. Czytając książkę – cieszyłam się ze swego braku
perfekcjonizmu oraz pracy, która każdą kobietę w pewien sposób
czyni jednak niezależną. :D
Wszystkie
postacie w książce opisane są tak wspaniale, że trudno przejść
obok nich obojętnie. Nietóre szczerze polubiłam, innych nie mogłam
znieść, a niejakiego Wunibalda osobiście najchętniej na pal bym
nabiła. :D
Ostatnio
pasjami wyszukuję głupot w najbardziej polecanych książkach. Tak
było i tym razem. I znalazłam całostronicowy tekst o tym, w jaki
sposób ludzie jedzą jabłka, a pod nim 'głęboką' myśl "...
nie ma na świecie dwóch osób, które w identyczny sposób jadłyby
jabłko".
O
matko! - myślałam. Cóż za niesamowity wywód. ;D Im bardziej
jednak zagłębiałam się w treść książki, tym mniej
przeszkadzały mi opisy dotyczące zasad perfekcyjnego sprzątania,
działania dzięgla bądź muchomora sromotnikowego na organizm
ludzki, czy w końcu anatomiczny opis piersi. Ostatecznie opisy te nie znalazły się w książce przez przypadek, a wręcz dopełniły jej
treści. :)
Czytadełko
przepełnione jest humorem, ale możemy w nim znaleźć też
wiele mądrości życiowych. Oto niektóre z nich:
"Każdy
człowiek musi być chociaż przez chwilę sam. To konieczne dla
naszego zdrowia psychicznego. W życiu powinno być miejsce na
wszystko: rodzinę, dom, ale też na własne hobby."
"Nie
chodzi o to, żeby było idealnie w życiu. Idealność jest nudna.
Ważniejsze jest znalezienie równowagi w całym tym chaosie. Swojej
własnej równowagi."
"To,
jak postrzegamy same siebie, autoamtycznie rzutuje na ocenę
otoczenia."
Innych
godnych uwagi cytatów, także tych dotyczących życia erotycznego,
bardzo cennych moim zdaniem – poszukajcie w książce sami.
Dodatkowo
w czytadełku znaleźć można kilka przepisów kulinarnych na
słodkości. Palce lizać! :))
"Rosół
z kury domowej" polecam wszystkim: kobietom, mężczyznom,
osobom pozostającym w związkach, a także samotnym. W tej powieści
każdy znajdzie coś dla siebie. Szczególnie zachęcam ją do
czytania na poprawę humoru w jesienne dni i wieczory.
A
Wy? Czytaliście już tę książkę? A może jakąś inną lekturę
Nataszy Sochy? Koniecznie napiszcie o swoich wrażeniach. :))