wtorek, 29 września 2015

"Rosół z kury domowej" - moja recenzja przepysznej lektury.

Ostatnio czytam kilka książek jednocześnie. Dlaczego? Bo jest ich tak wiele i są tak świetne, że nie sposób wiecznie odkładać ich lektury. "Florystkę" Katarzyny Bondy (która zapowiada się niesamowicie, ale wymaga sporej koncentracji) przeplatam z "Bóg zawsze znajdzie Ci pracę" (stawiającą do pionu w trudniejszych chwilach) oraz "Małym Księciem". Kiedy jednak w Biedronce upolowałam "Rosół z kury domowej" Nataszy Sochy i poczułam potrzebę przeczytania czegoś lżejszego i dowcipnego zarazem – od razu przystąpiłam do jej czytania. Minęło kilka dni i, mimo wielu innych zajęć zaprzątających głowę, lekturę zakończyłam. Cóż... zrobiło mi się smutno z tego powodu, bo chciałabym więcej. Planuję, iż może uda mi się dorwać w niedługim czasie "Maminsynka" tej autorki, na którego poluję lub inną podobną zabawną lekturę. Tymczasem czekam jeszcze na "Morderstwo na Korfu", które przesłać ma mi sam jej autor – Alek Rogoziński, i która łącząc w sobie kryminał i humor – na pewno zapewni mi kolejnych kilka radosnych dni. I pewnie znowu za szybko się skończy. Ech...
Ale dość już tej paplaniny. Do rzeczy! :) 


"Rosół z kury domowej" to pierwsza książka Nataszy Sochy, która wpadła w moje ręce i choćbym nie chciała przyznać muszę, iż to wartościowa, pełna humoru, a jednocześnie bardzo prawdziwa powieść, którą pożera się w mgnieniu oka, z zaciekawieniem śledząc losy czterech sympatycznych "kur domowych". Właściwie jednej przeszłej już, gdyż mąż podziękował jej "za współpracę" albowiem sam zakochał się w niejakiej Annie, dla której gotowanie i sprzątanie to mrzonki. To jednak nie koniec nieprzyjemności, które spadają na naszą perfekcyjną panią domu, albowiem jej matka, zamiast wspierać dziewczynę – zaczyna zarzucać ją pretensjami, jak Wiktoria mogła w taki sposób zburzyć jej spokojny, bezpieczny i poukładany świat. Słuchając żali matki Witktoria postanawia opuścić Polskę i pojechać na niemiecką wieś do swojej ciotki Klary, która "...była siostrą matki i osobą tak kompletnie od niej różną, że Wiktorii ciągle trudno było uwierzyć, że obie mają te same geny. Zdaniem matki, geny ciotki Klary uległy zmutowaniu już w okresie prenatalnym, dlatego też nigdy nie potrafiły odnaleźć wspólnego języka. Kiedy ich stopień nieporozumienia sięgnął zenitu, Klara bez słowa wyjechała do Niemiec, gdzie rozpoczęła zupełnie nowe życie. Bez udziału rodziny, za to z takim pożegnaniem:
-W głowie się nie mieści, ile rzeczy muszę mieć przez was w dupie."

Nasza bohaterka świetnie zdaje sobie sprawę z faktu, że jej wyjazd do Niemiec to ucieczka. "I to nawet nie przed mężem (niedługo byłym), który okazał się spodlonym przedstawicielem swojego gatunku, ani nie przed jego nowym obiektem miłości. Była to raczej ucieczka przed palącym wstydem, który uświadomił Wiktorii jedno – jest ofiarą. Niestety na własne życzenie."
Dodatkowo sam język niemiecki "był ostatnim, który jej się choć odrobinę podobał. Uczyła się go wprawdzie i w liceum, i na studiach, ale po kilku latach postanowiła całkowicie wyprzeć go ze swojej głowy, ponieważ brzmiał twardo i groźnie (co nie znaczy, że całkiem go zapomniała). Wiktoria wychowana na Stawce większej niż życie oraz Czterech pancernych i psie, doskonale wiedziała, że Niemiec jest największym wrogiem Polaka, a dźwięki, które z siebie wydobywa, są wulgarne, ostre i niebezpieczne. Kiedy w liceum dowiedziała się, że na coś tak delikatnego, zwiewnego i ulotnego jak motyl w Niemczech mówi się Schmeterling, na dodatek z charkoczącym naciskiem na 'r', zrozumiała, że jej niechęć jest jak najbardziej uzasadniona i słuszna." 

Jak łatwo się domyślić, szczęśliwie osoby z którymi spotyka się Wiktoria poza granicami Polski, w większości okazują się całkiem przyjazne. Szczególna przyjaźń zaczyna łączyć ją z trzema "kurami domowymi": Judith, Marą i Leą. Razem postanawiają wprowadzić w swoje życie ciekawy projekt, który ich życie przewróci do góry nogami.

Oczywiście cała historia nie miałaby miejsca gdyby nie zniewolenie, które zafundowali bohaterkom powieści ich mężowie. Początkowo czepiałam się, iż panowie opisani w książce za każdym razem okazują się zakompleksionymi wiecznymi chłopcami lub durniami po prostu. "Co za przewrażliwianie" – myślałam. Koniec końców okazało się na szczęście, że nie wszyscy przedstawieni w tomiku mężczyźni są tempymi palantami. :D I przyznać musiałam, że portrety psychologiczne mężów naszych bohaterek są bardzo ciekawe i niestety takich pseudo-mężczyzn można spotkać współcześnie. Podobnie, jak kobietom zdarza się popaść w zniewolenie od palantów, którym zależy tylko na tym, by ich "baba" perfekcyjnie zajmowała się domem, dziećmi, nie miała własnego zdania i tylko swemu "panu" przyklaskiwała na każdym kroku. Czytając książkę – cieszyłam się ze swego braku perfekcjonizmu oraz pracy, która każdą kobietę w pewien sposób czyni jednak niezależną. :D
Wszystkie postacie w książce opisane są tak wspaniale, że trudno przejść obok nich obojętnie. Nietóre szczerze polubiłam, innych nie mogłam znieść, a niejakiego Wunibalda osobiście najchętniej na pal bym nabiła. :D

Ostatnio pasjami wyszukuję głupot w najbardziej polecanych książkach. Tak było i tym razem. I znalazłam całostronicowy tekst o tym, w jaki sposób ludzie jedzą jabłka, a pod nim 'głęboką' myśl "... nie ma na świecie dwóch osób, które w identyczny sposób jadłyby jabłko".
O matko! - myślałam. Cóż za niesamowity wywód. ;D Im bardziej jednak zagłębiałam się w treść książki, tym mniej przeszkadzały mi opisy dotyczące zasad perfekcyjnego sprzątania, działania dzięgla bądź muchomora sromotnikowego na organizm ludzki, czy w końcu anatomiczny opis piersi. Ostatecznie opisy te nie znalazły się w książce przez przypadek, a wręcz dopełniły jej treści. :)
Czytadełko przepełnione jest humorem, ale możemy w nim znaleźć też wiele mądrości życiowych. Oto niektóre z nich:

"Każdy człowiek musi być chociaż przez chwilę sam. To konieczne dla naszego zdrowia psychicznego. W życiu powinno być miejsce na wszystko: rodzinę, dom, ale też na własne hobby."

"Nie chodzi o to, żeby było idealnie w życiu. Idealność jest nudna. Ważniejsze jest znalezienie równowagi w całym tym chaosie. Swojej własnej równowagi."

"To, jak postrzegamy same siebie, autoamtycznie rzutuje na ocenę otoczenia."

Innych godnych uwagi cytatów, także tych dotyczących życia erotycznego, bardzo cennych moim zdaniem – poszukajcie w książce sami.

Dodatkowo w czytadełku znaleźć można kilka przepisów kulinarnych na słodkości. Palce lizać! :))

"Rosół z kury domowej" polecam wszystkim: kobietom, mężczyznom, osobom pozostającym w związkach, a także samotnym. W tej powieści każdy znajdzie coś dla siebie. Szczególnie zachęcam ją do czytania na poprawę humoru w jesienne dni i wieczory.


A Wy? Czytaliście już tę książkę? A może jakąś inną lekturę Nataszy Sochy? Koniecznie napiszcie o swoich wrażeniach. :))


czwartek, 24 września 2015

Moja książkowa jesień


Witam Was cieplutko w ten piękny, jesienny wieczór! :))

Ostatnio pogoda płata nam figle. Jednego dnia słonko świeci na niebie i pieści nas swoim ciepłem, kolejnego – jest deszczowo, zimno i ponuro. W przychodniach lekarskich zauważyć można więcej niż zwykle pacjentów. Kaprysy pogody sprawiają, iż łatwo łapiemy przeziębienia, i oby tylko na nich się kończyło. ;) A skoro na zewnątrz raz ciepły, przyjemny dzień, a innym razem deszcz i słota – to nastał najwspanialszy czas, by czytać. Słusznie zauważyło ten fakt Wydawnictwo Feeria Young, które zorganizowało konkurs dla blogerów na jesienne, książkowe top 3. Zadaniem uczestników zabawy jest przedstawienie trzech książek, idealnych do czytania jesienią. Takich, które ceni się szczególnie i do których się wraca.

Ogromnie trudne to zadanie, bo jak z wielu wspaniałych ukazujących się na rynku tytułów wybrać ich tak niewiele? A nagroda zacna. Otrzymać można prenumeratę na WSZYSTKIE :D książki, które ukażą się nakładem wydawnictwa Feeria Young od września aż do końca 2015 roku. Oj, marzy mi się taki prezent. Z ogromną radością raczyłabym Was recenzjami kolejnych przeczytanych tytułów. A teraz czas przestać gadać i podjąć rękawicę. :D

W moim spisie książek idealnych na jesień znajduje się wielka, gruba, cudownie wydana księga, z której przeczytałam dopiero jeden tom, a którą pochłonę na pewno niejednokrotnie.


Zwykle zaczytuję się w książkach obyczajowych. Po fantasy sięgam rzadko, ale "Igrzyska Śmierci" mnie porwały i kompletnie oczarowały. Bardzo "wkręciłam się" w treść tego tomiska, pochłaniałam je w niesłychanym tempie czasem śmiejąc się, częściej – wzruszając, płacząc i przeżywając opisane historie wraz z bohaterami.
Tej jesieni na pewno przeczytam wszystkie trzy tomy "Igrzysk śmierci" i Was też zachęcam. Nie pożałujecie wyboru! :))

Jeśli zaś pragniecie odpocząć przy książce obyczajowej, która będzie Was zaskakiwała, wniesie w Wasze życie wiele ciepła i mądrości – koniecznie sięgnijcie po książkę Krystyny Mirek. Ja tej jesieni na pewno przeczytam "Drogę do marzeń" wydaną przez Wydawnictwo Feeria właśnie. Wam polecam zaś pożarty już przeze mnie z wielką chciwością, w 100% zaskakujący "Pojedynek uczuć" (wkrótce na blogu ukaże się recenzja) lub jakąkolwiek inną książkę autorki.

 
Krystyna Mirek to moja ulubiona polska pisarka i choć jej książki nieraz dłuższy czas czekają u mnie w kolejce do przeczytania to biorę je w ciemno. Wiem, że zawsze będą cudowną lekturą.

I na koniec nostalgicznie nieco, bo jesień to też Święto Wszystkich Świętych i Zaduszki.


 
Polecam Wam książkę (bardzo mało znaną), która po latach poszukiwań ukazała mi prawdę na temat Boga i tego, co czeka nas po śmierci. Książkę, którą czytałam mojej babci (gdy jej wzrok zaczął się pogarszać), którą pożyczałam osobom zagubionym oraz tym, które straciły bliskich. Każdy oddawał mi ją mówiąc, iż mu pomogła, czasem w mniejszym, czasem w znacznym stopniu. Książkę tę napisała indianka Betty J. Eadie, która przeżyła śmierć kliniczną, a tytuł tego dzieła to "W objęciach jasności". W mojej ocenie ta książka jest niesamowita, wzruszająca i ze wszech miar prawdziwa.


Jak już wspomniałam post powstał w ramach akcji #jesienzfeeria.
Więcej o akcji przeczytacie na

oraz 

Znacie wymienione przeze mnie tytuły? Jak je oceniacie? A gdybyście Wy mieli wybrać swoje jesienne książkowe top 3 – jakie buki by się wśród nich znalazły? Napiszcie o tym w komentarzach, bo jestem bardzo ciekawa Waszego zdania. :))

środa, 16 września 2015

"Szczęśliwy dom" Krystyny Mirek - kolejne cudo, które wyszło spod pióra autorki?


"Szczęśliwy dom" Krystyny Mirek to moje trzecie spotkanie z twórczością autorki. Podobnie jak w przypadku książek "Miłość z jasnego nieba" oraz "Pojedynek uczuć" (którego recenzja pojawi się na blogu wkrótce) – i tym razem lektura przysporzyła mi wiele radości.
Od początku czytadełko skojarzyło mi się z serialem "M jak miłość", który do tej pory lubię oglądać. W obu przypadkach mowa o starszym, długoletnim stażem, szczęśliwym małżeństwie (w serialu to Mostowiakowie, w książce Zagórscy), mieszkającym w domu na przedmieściach (w filmie to Lipnica, znajdująca się na przedmieściach Warszawy, a w książce Lipowo w okolicach Krakowa), posiadającym czworo dorosłych już dzieci (w serialu jest mowa o trzech córkach i synu, w powieści o czterech córkach). Na terenie posesji obu rodzin znajdują się jabłoniowe sady. Podobnie, w przypadku obydwu małżeństw (Mostowiaków i Zagórskich), którzy zapewnili swoim wychowankom szczęśliwe dzieciństwo, pojawia się poczucie, że coś jest nie tak. "Dzieci, które wyrosły w tak niezwykłej atmosferze, nie potrafią dobrze ułożyć sobie życia". Co więcej, już na początku książki czytamy o zbliżającej się czterdziestej rocznicy ślubu państwa Zagórskich. Czyż nie podobnie rozpoczynał się wspomniany przeze mnie serial?
"M jak miłość" otrzymało Złotą Telekamerę w plebiscycie Tele Tygodnia (co oznacza, iż trzykrotnie wygrało plebiscyt) i do tej pory przyciąga przed ekrany mnóstwo widzów. Taki sam sukces wróżę powstającej właśnie sadze mojej ulubionej polskiej autorki. A mam ku temu poważne podstawy. Jedną z nich jest pochłonięcie przeze mnie "Szczęśliwego domu" w zaledwie jedną noc – Noc Książkoholików  i zauroczenie tą cudowną powieścią, drugą – fakt sprzedania całego nakładu w jednym ze sklepów internetowych (chyba Empik) w rekordowym tempie. Jeśli dobrze pamiętam książki rozeszły się w ciągu zaledwie dwóch dni od premiery. Jednak, o ile książka i film posiadają podobne treści (przynajmniej jeśli chodzi o początki) oraz klimat – sukces "Szczęśliwego domu" będzie całkowicie niezależny od sukcesu wspomnianego filmu. Powieść sięgnie po laury zwycięstwa ponieważ to naprawdę interesująca obyczajówka. Czyta się ją bardzo przyjemnie i pochłania w rekordowym tempie. Trudno się od niej oderwać, gdyż przy końcu każdego rozdziału pragnie się przeczytać choć jedną kartkę więcej, a później jeszcze jedną, i jeszcze...


Gdziekolwiek zaprowadzi nas pisarka – pragniemy pozostać. Zarówno w pełnym miłości domu Zagórskich, sadzie (w którym gałęzie drzew uginają się od jabłek pachnących tak, iż niemal sami to czujemy), klinice weterynaryjnej prowadzonej przez Julię (każdy z nas chciałby leczyć swojego zwierzaka w takim miejscu), a także, co najbardziej przypadło mi do gustu, księgarni pana Jana, która trwa "na przekór realiom i wbrew potężnej, niedawno wyrosłej konkurencji". Uwierzcie mi, że każdy kto kocha książki pragnąłby znaleźć się w takim miejscu. Pan Jan poświęca swoim klientom wiele czasu, do każdego podchodzi indywidualnie i dla każdego stara się dobrać odpowiednią lekturę. Książki można wybierać czytając ich fragmenty przy szklance herbaty, skomponowanej osobiście przez pana Jana, z różnorodnych liści i owoców. Księgarz organizuje festiwale, konkursy oraz wykłady, zaprasza na spotkania autorów książek. Czytając o księgarni połączonej z herbaciarnią sama zapragnęłam taką mieć. Obawiam się jednak, iż nie przetrwałaby konkurencji, mimo swojego ogromnego uroku.
W książce odnajdujemy nawiązania do takich dzieł, jak "Władca Pierścieni", "Romeo i Julia", czy serii "Jeżycjada" Małgorzaty Musierowicz. Ogromnie podobał mi się opis, w którym Jan zaczął czytać nową książkę. Zobaczcie sami. :)

"Bardzo lubił ten moment, kiedy przewracał stronę tytułową i wchodził w nowy, nieznany świat. Bo choć napisano już tyle powieści, a on wiele z nich w ciągu swojego życia przeczytał, pisarze wciąż potrafili go zaskoczyć. Stworzyć dzieło, które miało moc, by całkowicie pochłonąć czytelnika. Uwielbiał to uczucie i wciąż niestrudzenie szukał takich porywających powieści."

Wspomnienie malinowego chruśniaku Leśmiana, wrzosowisk, czy okładka powieści obyczajowej z kwiatem bzu – spowodowały niemal ciepło na moim sercu. :)

Pierwszy tom sagi Krysi Mirek opowiada o: rodzinie oraz rodzinnych więzach, miłości, zazdrości, zdradzie, samotnym macierzyństwie, bezpłodności, szczęściu, lecz przede wszystkim o poszukiwaniu samego siebie i swego miejsca we współczesnym świecie.
Bardzo podoba mi się różnorodność postaci stworzonych przez autorkę. Pisarka doskonale przedstawiła ich osobowości, a także natężenie myśli i emocji kłębiących się w głowach bohaterów w różnych sytuacjach. Opisane osoby wzbudziły moje ciepłe uczucia, choć nieobce są im błędy, a ich myśli nie zawsze były czyste, pozbawione złości, czy zgodne z moimi przekonaniami.
Podczas lektury wytrwale kibicowałam siostrom Zagórskim, aby odnalazły swoją drogę w życiu, by udało im się osiągnąć wytyczone cele oraz by potrafiły pogodzić się z tym, co nieuniknione. Najmocniej trzymałam kciuki za starającą się o dziecko Gabrysię, szczególnie gdy okazało się, że w swej pogoni za maleństwem może utracić inną, bardzo ważną w swym życiu wartość. Uczyłam się od niej życiowej mądrości, jakiej z powodu ogromnej emocjonalności, często mi brakuje. ;) Postanowiłam w pewnych trudnych, a jednocześnie istotnych dla mnie kwestiach pokierować się słowami bohaterki:

"-Każdy ma wybór (...) Nie jestem odpowiedzialna za Twoje zachowanie, tylko za własne. Zrobiłam błąd, ponoszę konsekwencję."

Z pozoru banalne stwierdzenie, a jakże często o tym zapominamy. :)
Nie mogę doczekać się kolejnego tomu tej ciepłej, uroczej opowieści.

Pozwólcie, iż podsumowując moje wrażenia z lektury tego dzieła ponownie posłużę się zawartymi w nim słowami:

"Jest tutaj wszystko (...) Słodycz i gorycz, jakieś pikantne przyprawy i łagodny aromat. Nic nie dominuje, a jednak każdy smak jest wyraźnie wyczuwalny. To po prostu mistrzostwo!" :))

A Wy? Mieliście już przyjemność znaleźć się w Lipowie? Zgadzacie się z moją opinią na temat książki? A może dopiero planujecie zajrzeć do domu Zagórskich lub to lektura nie dla Was? Koniecznie podzielcie się ze mną swoimi spostrzeżeniami. :))

czwartek, 3 września 2015

A gdyby tak wypocząć podziwiając "Dyskretny urok Śląska"?

Wprawdzie wakacje już się skończyły, ale jeśli pogoda wciąż będzie dopisywała, a później będziemy mogli cieszyć się wspaniałą polską złotą jesienią - warto skorzystać ze wspólnego wyjazdu z bliskimi do jakichś pięknych zakątków. Zastanawialiście się może dokąd wówczas można by pojechać? Może wraz z czeską pisarką Evą Trvda warto poznać "Dyskretny urok Śląska", a konkretniej Rohow - niewielką miejscowość położoną w Republice Czeskiej, w woj. morawsko - śląskim, w powiecie opawskim. A jeśli, podobnie jak ja, nie posiadacie już funduszy na wyjazd, czy nie macie urlopu w obecnym czasie - może zechcecie sięgnąć po książkę, opisującą piękno tej niewielkiej miejscowości.



W "Dyskretnym uroku Śląska" przedstawiono zdjęcia Rohova, jego zabytki, historię, sylwetki osób, które w życiu wsi odegrały znaczącą rolę, fragmenty kronik gminy oraz to, co ujęło mnie najbardziej - opowiadania przedstawiające losy mieszkańców pogranicza od czasów najdawniejszych po współczesne. 
Wspomniane opowiadania ukazują ogromną empatię autorki. Łatwo się w nich "zatopić", zaangażować do tego stopnia, iż opisane historie przeżywa się wraz z bohaterami książki. Czytając je wielokrotnie się wzruszałam. Czułam smutek odtwarzając w głowie historie mieszkańców pogranicza przeżywających okresy walk i wojen o "należące do nich" ziemie i cieszyłam się, że opisy te są tak krótkie. Gdyby były dłuższe - pewnie "ryczałabym jak bóbr". Opowiadania te naprawdę mną wstrząsnęły, i podobnie czuję się ilekroć do nich powracam. Aż muszę przytoczyć Wam fragmenty. ;)

"Teraz tu stali. Wyczerpani, wycieńczeni wielotygodniową tułaczką do Vitkova i stamtąd dalej, przez Jeseniki aż do Cervenej Vody, gdzie się ukryli w lesie i czekali, aż przyjdzie pokój. Przyszedł i pozwolił im wrócić krainą ogołoconą przez żołnierzy i zamieszkaną przez przerażonych ludzi. Mieli nadzieję, że front nie dotknął Rohova. Były takie miejsca. Wystarczyło mieć trochę szczęścia. Liczyli się z tym, że bydła już nie będzie, może i część wyposażenia domu komuś się przydała, ale pole zostało, a wiosna nawoływała do roboty. 
Stali w miejscach, gdzie jeszcze niedawno mieli kuchnię, swoje łóżka, chlewy, zwierzęta. Nie można było rozpoznać zbombardowanego Rohova. Nie było krów, koni, źrebiąt, świń i kóz. W miejscu gdzie mieli podwórko leżała martwa Brauna. 
Co oni komu zrobili? Bezradnie i nie rozumiejąc co się stało, patrzyła na komin sterczący pośród ruin gospodarstwa. Ze wszystkich zwierząt, z całego majątku, został tylko komin, na nim gołąb, a pod kominem głodny kot."
("Urok dolnego Śląska", s. 47-48)

"Zbliżał się do sześćdziesiątki, siedział na progu domu, który zbudował własnym rękami, patrzył na pola, które uczył po wojnie znowu rodzić plony. Nie pojmował, jak tego wszystkiego dokonał, ale życie było silne. Pochodził z Moraw, ale wszystko i wszystkich stracił na wojnie. Zarabiał jako żołnierz, obojętne mu było, w której armii. Głód był jego panem. Nie miał jeszcze dwudziestu lat, gdy jego wieś zginęła. Przeżył, bo mógł być żołnierzem. Opuszczał wieś, w której się urodził, w kajdanach. Płakał, bo jego dom rodzinny się palił. Płomienie skrywały zamordowanych rodziców, dziadków, rodzeństwo. Ilekroć on sam później mordował, rabował, gwałcił? Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną, nie będziesz brał imienia Pana Boga twego  nadaremno, pamiętaj, abyś dzień święty święcił, czcij ojca swego i matkę swoją, nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij...
Kiedy skończyła się wojna miał trzydzieści pięć lat i nie wiedział, co ze sobą zrobić. Odszedł daleko, na Śląsk i osiadł między ruinami spustoszonej wsi. Na początku nie miał pojęcia,co powinien robić, później powoli zaczął sobie przypominać. Prowadził zaciekły bój z zachwaszczonymi, zaniedbanymi polami, z upałami, mrozami, gradem i ludźmi. Podczas wojny mordowało się w imieniu słusznej wiary. Po wojnie słuszna wiara była narzucona. Nie miał siły rozmyślać o wierze i Bogu. Uczył się wierzyć pracy i swojemu życiu. Znalazł kobietę i spłodził dzieci. Widział pustkowie przemienione w wieś z zapasami, bydłem i ludźmi - to był Bóg. Wszystko jedno, dzięki jakiej wierze da się do niego dotrzeć.
Kilka lat po wojnie, za wzgórzem, w Sudicach, pan aresztował rzemieślników i więził ich, bił i katował, póki nie stali się katolikami. Osobliwa droga do Boga. 
Jego dzieci i wnuki już nic o tym nie wiedzą. Wyciskają z siebie siódme poty na polach, żeby się wyżywić i sądzą, że ich życie jest ciężkie.
Wygrzewał stare kości na słońcu i cieszył się spokojem, który tu stworzył.
Miał nadzieję, że Bóg naprawdę myśli o nawróconych grzesznikach.
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną, nie będziesz brał imienia Pana Boga twego  nadaremno, pamiętaj, abyś dzień święty święcił, czcij ojca swego i matkę swoją, nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij..."
(s. 27-28)

Żałuję, że muszę ograniczyć się jedynie do tych krótkich części. Strasznie trudno było mi skracać te, i tak już niedługie, opowiadania, ale przecież nie przepiszę książki w całości. ;D Mam wrażenie, że każde zabrane zdanie jest jak zamach na treść, przekaz autorki, lecz chciałam pokazać Wam piękno tych historii choć w tak zdegradowanej, przeze mnie, formie. 
Zapoznając się z "Dyskretnym urokiem Śląska" trudno też nie zauważyć wspaniałych zdjęć oraz nie mniej doskonałych opisów przyrody i zabytków. 



Pozwólcie, że przytoczę przynajmniej krótkie fragmenty dotyczące kościoła w Rohovie.

"Neogotycka budowla z czerwonej cegły powstała na cześć katedry w Kolonii, którą buduje się setki lat i która nigdy nie będzie dokończona. Mistrzowskie dzieło, pomniejszone i uproszczone, przeniesione tutaj, na wzgórze nad Sudicami. Kompleks kościoła z bramą wejściową, kryptą, probostwem i przyległymi budynkami miał służyć jedynie kilkuset parafianom z okolic Sudic. Mało znaczący kościół gdzieś na Śląsku. Zwiedził kawał świata, widział większość budowli uznawanych za cuda, ale niesamowitego podmuchu dzikiego piękna, jaki czuł w okolicach sudickiego kościoła, w okolicy owych cudów nie poczuł."
(fragment książki, s. 73)

"Przechadzał się po cichym cmentarzu i podziwiał kościół. Kochał nieodpartą chęć dotknięcia go. Pogładzenia czerwonych cegieł, patrzenia w górę, ku wygiętym w ostrołuki oknom, ku wieży, ku wszystkim zdobieniom. W tych cegłach było coś, co przezwyciężyło biedę i zapomnienie. Tego kościoła nie dało się zapomnieć. Jego budowniczy natchnął go pięknem. Dokonał tego samouk, i to w tej przeklętej krainie. W czym tkwi prawo formy piękna?"
(s.74)

I mój ulubiony fragment. :))

"Czasem zastanawiał się, dlaczego to właśnie robią. Dlaczego swoją niedzielę zaczynają od drogi do kościoła, dlaczego nie wylegują się w łóżku, nie oglądają telewizji i potem tak tylko... wszystko i nic, jak to robią niemal wszyscy jego znajomi. Kiedyś przyszło mu do głowy wyjaśnienie i wciąż jeszcze lepszego nie znalazł. Idą do piękna. Nieświadomie, intuicyjnie, spragnieni. Większość z nich nie wie, czym jest teatr, kino, koncert, nie zna klejnotów światowej architektury, nigdy by nie podróżowała setki kilometrów tylko po to, żeby zobaczyć obraz. Ale w każdą niedzielę chłoną piękno neogotyckiej bazyliki, słuchają organów, śpiewają z nimi, patrzą na obrazy Bochenka, modlą się."
(s. 75)

Czytając tę książkę odczuwa się ogromną ochotę podziwiania pięknych pejzaży, opisanych zabytków, zajrzenia do Rohovieckich kronik, i choć przez chwilę oddychania powietrzem w miejscu, o którym tak pięknie pisze Eva Trvda i którym oddychali bohaterowie jej opowiadań. 
Jeśli zaś jechać do Rohova to tylko z książka "Dyskretny urok Śląska". Można by wówczas usiąść w jednym z opisanych miejsc, otworzyć ją i dać się ponieść historii.